Posty

Wyświetlanie postów z 2015

Mamą być...

Niedawno przeczytałam wpis na jednym z blogów nt. tego, czego nie powinno się mówić matkom. Wiecie, teksty w stylu: pewnie dawno nigdzie nie byłaś, musisz być zmęczona, kiedy wracasz do pracy… i takie tam. Oczywiście pod wpisem sypnął się grad komentarzy w stylu: sama chciałaś, to teraz nie narzekaj. Zupełnie jakbym miała deja vu z czasu ciąży, kiedy stałam w długaśnej kolejce do toalety i żadna z „współczujących dam” nie przepuściła ciężarówki praktycznie na rozsypce. Dopiero pani z obsługi dała klucz do „lewej” toalety. Z dobrego serca lub w obawie, że nie wytrzymam i będzie mnóstwo sprzątania (to żart! Oczywiście, że z dobrego serca!) I naszła mnie refleksja. Żarty umęczonych mam o umęczonych mamach zrozumieją tylko (a raczej: przede wszystkim) umęczone mamy. Nic dziwnego, że pod wpisem posypały się wredne komentarze i licytacja, kto ma gorzej. Pisali je ludzie, którzy nie złapali ironii i żartu. Trochę to przerażające. Trochę niepokojące. Bo dla mnie kobieta w ciąży lub matka z

Święto niepodległości

„Co to znaczy niepodległość?” Pytanie czterolatka. Jedno z tysiąca. Na każdy dzień. Rzecz dla nas tak oczywista, ale jak to wytłumaczyć dziecku? Od kiedy moja Córeczka zaczęła poznawać świat przez zadawanie pytań, niemal co chwilę mam gimnastykę umysłową, przy której studia wyższe to kaszka z mleczkiem. Zawsze przed udzieleniem odpowiedzi w moim mózgu odbywa się coś na kształt gonitwy neuronów. Szukanie odpowiednich słów, które czterolatek zrozumie. Bo pójście po linii najmniejszego oporu – czytaj: użycie stu równie skomplikowanych, „dorosłych” słów – wywoła sto kolejnych pytań. A i tak dziecko nie zrozumie przekazu. Powiem Wam, że ja bardzo lubię te zagadki mojej Córki. Mam wtedy poczucie, że nie głupieję. Wspinam się na wyższy poziom intelektualny. I po prostu się nie nudzę. Muszę pobudzać moje szare komórki do galopu. Niech nie obumierają z bezruchu. Może dzięki temu uchronię się przed Alzheimerem…

Czego rodzic może nauczyć się z bajek...

Po raz kolejny zaskakuję sama siebie. Już kiedyś radziłam na moim blogu, żeby oglądać bajki z dzieckiem. I trzymam się tej zasady w życiu codziennym – ma to jeszcze dodatkową zaletę, że łatwiej wtedy kontrolować czas, jaki dziecko poświęca na oglądanie telewizji. To znaczy, jeśli sami mamy już dość oglądania, to znaczy, że dziecku już naprawdę wystarczy. Ostatnio odkryłam, że dorosły człowiek też może się czegoś nauczyć z bajek. Obejrzałam z moją córeczką bajkę pt. „Dzwoneczek i uczynne wróżki”. Jest tam dziewięcioletnia dziewczynka imieniem Lizzy, która wierzy we wróżki, jednak nie może do ich istnienia przekonać swojego taty, który jest naukowcem i wierzy tylko w to, co można zobaczyć, zmierzyć i zważyć. Ale nie zamierzam się tu rozpisywać na temat fabuły. Chodzi mi o kilka fragmentów, w których zapracowany tata nie ma czasu dla swojego rozszczebiotanego dziecka. Przyznajcie się sami przed sobą, ileż to razy wyrwały Wam się słowa: „Jestem zajęty/a”, „Muszę przygotować coś p

Chorobowe

Kto nie ma dzieci, ten nie zrozumie. Kto ma – wie doskonale, o czym mówię. Bo kto nie był zmuszony wziąć choć raz opieki nad chorym dzieckiem… Punkt widzenia osób nie-dzieciatych: „no i znowu na chorobowym!”, „co to dziecko tak ciągle mu/jej choruje?”, „może by zmienił/a lekarza?”, „może coś nie tak z tym dzieckiem?” etc. Punkt widzenia osób dzieciatych: „znowu będą się wściekać w pracy”. Ale co tu robić, kiedy z nosa się leje, gardło czerwone, gorączka średnio po 38 stopni, a w przedszkolu co drugie dziecko wydaje z siebie charkot gruźlika. Kiedy to się stało, że przeciętny rodzic ma wyrzuty sumienia, bo podejmuje jedyną możliwą decyzję, czyli zostaje z dzieckiem w domu? To, o czym piszę, nie dotyczy sytuacji na rynku pracy. Bo nie chodzi mi tutaj o niepewność zatrudnienia i konieczność wykazania się przed pracodawcą pełną dyspozycyjnością. Chodzi mi o podejście współpracowników, którzy muszą zastąpić w pracy kolegę lub koleżankę biorących opiekę nad chorym dzieckiem. Wiad

Nowy rok czas zacząć

No i nastał nam Nowy Rok! Jakby się odwołać do analogii – nowego zeszytu, w którym będziemy notować nasze życie – to zastanawiam się, czy zaczynacie w takim zeszycie pisać od zera (tabula rasa), czy raczej odwołujecie się do poprzednich zeszytów i taszczycie je ze sobą, a każdego roku przybywa Wam kolejny. Ja zazwyczaj byłam tym taszczącym bagaż doświadczeń lat poprzednich. Generalnie trudno mi się rozstawać z przeszłością, pamiątkami, ludźmi… I nigdy tak naprawdę nie odcinałam się od przeszłości, nie zamykałam poprzednich rozdziałów z przytupem. Nie, to wszystko zawsze ciągnęło się za mną. W tym roku chyba po raz pierwszy zapragnęłam zacząć od nowego zeszytu. No wiecie… Takiego, jaki podpisuje się imieniem i nazwiskiem pod koniec wakacji przed nowym rokiem szkolnym. Czystego, niesplamionego pisanymi na szybko notatkami, przekreśleniami, ocenami nauczyciela… Nie chodzi mi o to, że chcę się odciąć od mojej przeszłości. Przecież stanowi spory kawałek mnie i wpływa na wiele m