Żeby nie było za różowo…

Tuż przed Świętami gruchnęła na mnie wiadomość: mam nadczynność tarczycy! Informacja o tyle dziwna, że do tej pory leczyłam się raczej z niedoczynności... Hmmm... Co gorsza okazało się, że na dwie podejrzewane przez endokrynologa choroby mam tę poważniejszą i wymagającą leczenia.

Zaczęło się niewinnie - od puchnięcia nóg. Jak w ciąży. Machnęłam ręką, bo cóż to za nowość dla kobiety, która w ciąży niejedno już przeszła. Jednak po kilku dniach zdecydowałam się na wizytę u lekarza pierwszego kontaktu. Zlecił badania, po czym zrobił EKG i wysłał do szpitala.

Każda matka mnie zrozumie, kiedy powiem, jakiego złapałam doła na myśl o spędzeniu choćby kilku dni z daleka od mojego maleństwa. Szczęście w nieszczęściu - nie chcieli mnie w szpitalu. To nie Leśna Góra, gdzie obchodzą się z człowiekiem jak z człowiekiem. Tu najpierw trzeba odsiedzieć swoje, zanim ktoś łaskawie cię przyjmie, a potem ponownie się czeka na wyniki badań. I wreszcie po 6 godzinach wypuszczają cię na wolność z zaleceniem zgłoszenia się do endokrynologa.

Jeśli czyta to ktoś, kto też wybiera się do tego specjalisty, to zrozumie powagę sytuacji, kiedy lekarz na SORze poczęstował mnie tekstem: "Może proszę spróbować najpierw prywatnie, bo terminy z NFZ mogą być odległe..." To po co - jak się pytam - płacę co miesiąc kilka stów ubezpieczenia zdrowotnego?

Przepraszam... Wiem, po co. Żeby do lekarza mógł pójść chory, którego nie stać na prywatnego. Szkoda tylko, że kiedy ja potrzebuję pomocy, to już o mnie ten NFZ nie pamięta. Jeśli do tego, co odprowadza mi pracodawca z mojej pensji dodam jeszcze stówę, będę mieć w prywatnej przychodni (a ona już przypomina Leśną Górę) komplet specjalistów w ramach ich ubezpieczenia. Tylko po co mam dodatkowo się ubezpieczać, skoro o moje zdrowie dba Państwo? Mam to zagwarantowane w konstytucji. Może na tarczycę się nie umiera, ale wolałabym być zdrowa i cieszyć się życiem. Tymczasem sen z powiek spędza mi termin u endokrynologa...

Tyle moich żalów na dzisiaj. Lecę do Dzidzi, bo coś zaczyna mi marudzić...

Komentarze

  1. Łażenie po lekarzach jest strasznie frustrujące, szczególnie jak wiesz, że coś jest nie tak i zamiast otrzymać pomoc od razu musisz na nią czekać, albo o nią prosić. Życzę jednak dużo cierpliwości :)oda.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  2. Z cierpliwością nigdy nie było u mnie problemów. Ale lęk jest naprawdę spory, bo chorobę najbardziej odczuwa moje serce, które tłucze się bez przerwy z ogromną częstotliwością i w końcu może się zmęczyć :-(Na razie skazana jestem na prywatne wizyty u specjalisty, bo nie wolno czekać na termin z NFZ. Są priorytety...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Szkoła w czasach pandemii

Nauka w domu

Praca z domu - fakty i mity