Nowa jakość życia

Hej, hej! Ciekawe, czy jeszcze ktoś tutaj zagląda :-)

Wiem, sama jestem sobie winna, bo tu nie zamieszczałam żadnych wpisów, więc jeśli nawet ktoś wytrwał w oczekiwaniu na nowy post, gratuluję cierpliwości i mogę obiecać poprawę. Czuję w sobie pokłady energii, których już dawno nie miałam i nawet zapomniałam, że można takie mieć. Szczególnie ostatnia jesień to było pasmo przepracowania i przegrzania procesora. W efekcie moim stanem permanentnym był spadek nastroju, mniejsze i większe doły, możliwe, że nawet trochę depresja. Mówię: "możliwie", bo nie odważyłam się na wizytę u specjalisty i postawienie diagnozy. Za to doszłam do tzw. punktu zwrotnego i uświadomiłam sobie, że dalej tak się nie da żyć.

Po raz pierwszy w życiu zrobiłam sobie listę postanowień noworocznych. Ci, którzy trochę mnie znają, wiedzą, że zawsze byłam przeciwniczką tego typu akcji. Ale ponoć tylko krowa nie zmienia zdania, więc w tym roku postanowiłam dołączyć do grona optymistów, którzy z początkiem roku łudzą się, że coś zmienią w swoim życiu. Tylko, że ja podeszłam do tego strasznie poważnie. Dobrze, że nie było na tej liście systematycznego pisania na blogu, bo miałabym się teraz z pyszna!

Ale żarty na bok. Dzisiaj piszę na poważnie. Moja lista obejmowała tylko sprawy zdrowotne. Jesienna huśtawka nastrojów i nieustające zmęczenie wyzwoliły we mnie postanowienie, żeby ukręcić łeb przyczynom. Mam nadzieję, że nikt nie pomyślał teraz, że wypisałam się z macierzyństwa :-) To nie macierzyństwo było bowiem przyczyną mojego zmęczenia, choć na pewno trochę zaostrzyło objawy choroby.

Jeśli komuś się chce, może sięgnąć do archiwum i znaleźć moje posty, w których jedynie zasygnalizowałam problemy z tarczycą. Od tamtej pory zmagam się z chorobą, ale jakoś nie czuję się komfortowo, opowiadając o tym szeroko. Brak mi chyba tego typu ekshibicjonizmu, który pozwala opowiadać na blogach o bardzo osobistych - wręcz intymnych - problemach. W sumie dzisiaj mam poczucie, że napiszę o sobie więcej niż do tej pory we wszystkich postach razem wziętych.

W skrócie wygląda to tak: dwa lata chorowania na autoimmunologiczną chorobę, z czego pierwsze pół roku to zła diagnoza, skierowanie na biopsję i do kuracji radioaktywnym jodem, a drugie pół roku to nowy lekarz, nowa diagnoza i doprowadzenie do jako-takiej równowagi pracy tarczycy. W sumie w badaniach wszystko wychodzi ładnie i według endokrynologa nie ma podstaw do interwencji, ale zastanawiało mnie, dlaczego waga stoi w miejscu, a najmniejsze niepowodzenie powoduje całkowite załamanie? Tak sobie pomyślałam na początku roku, a że różne fora poświęcone Hashimoto miałam już dobrze rozeznane, postanowiłam zdać się na alternatywną ścieżkę walki z chorobą. Skoro według endokrynologa wszystko jest OK, ale ja jednak nie czuję się dobrze we własnej skórze, może warto rozejrzeć się za dobrym dietetykiem?

Zabawne jest to, że wszyscy, którzy wiedzieli o mojej diecie, uważali, że postanowiłam się odchudzać. Nawet moja mama zupełnie nie zrozumiała, co tak naprawdę chciałam osiągnąć. Dopiero po jakimś czasie, gdy sama zobaczyła, jakie porcje zjadam, zmieniła zdanie (pozwolę sobie zacytować: "Ty to wszystko zjesz? Trzeba przyznać, że się na tej diecie nie głodzisz.")

Pierwszym odczuwalnym skutkiem mojej diety był nagły zastrzyk energii, który całkowicie mnie zaskoczył. Już nie pamiętałam czasów, kiedy po usłyszeniu budzika byłam w stanie od razu działać. Co więcej, po raz pierwszy od wielu lat nie miałam tzw. "przesilenia wiosennego"... Skończyły się problemy z koncentracją, senność i stany depresyjne. I stałam się spokojniejsza. Wyjątkiem są chwile, kiedy przychodzi pora posiłku, a ja nie zdążyłam sobie go przygotować. Wtedy robi się nerwowo :-)

Na drugi widoczny efekt też nie musiałam długo czekać, choć wcale nie był to mój cel (jedynie: mile widziany efekt uboczny) - moja waga wreszcie drgnęła, czego kompletnie się nie spodziewałam po dwóch latach niezmiennego wskazywania dokładnie tego samego. Byłam z tą niezmiennością wagi pogodzona, a nawet się cieszyłam, że jeszcze mieszczę się we właściwym przedziale BMI. Po naczytaniu się różnych mądrości na temat Hashimoto mogłam spodziewać się nawet 20 kg na plusie. Tym bardziej zatem kontrolowany spadek wagi utwierdzał mnie w przekonaniu, że dieta jest właściwie dobrana do mojego przypadku.

Reasumując, odzyskałam to, co przez chorobę gdzieś się po drodze straciło - radość życia. Takiego codziennego i zawodowego życia. Ostatnie miesiące zeszłego roku to była zaledwie wegetacja. Zaczynało już brakować też energii zapewnianej przez macierzyństwo, tym bardziej że Młoda zbliża się do trzecich urodzin i wykazuje pełen wachlarz umiejętności trzylatka - łącznie z tymi wyprowadzającymi z równowagi. Przykładowo, wczoraj uznała, że bardzo zabawnie byłoby skręcić sobie kark. Nie muszę mówić, że miałam na tę sprawę odmienne zdanie :-)

Dobra, zmykam. Dziecko mnie potrzebuje. I tak było na tyle uprzejme, że pozwoliło mi napisać ten długi post.

Komentarze

  1. Na mnie sama dieta również pozytywnie wpłynęła i podniosła poziom energii :) Po ćwiczeniach jakoś ciężej mi się wstaje..

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie! Jesteś tym, co jesz. Jeśli zaczynasz jeść mądrze, od razu czujesz się lepiej. Ja w ogóle jestem przeciwniczką diet, jeśli mają służyć odchudzaniu. Jeśli ktoś decyduje się na dietę, powinien nastawić się na zmianę nawyków żywieniowych i po prostu nauczyć się na nowo jeść. Wtedy nie masz obaw, że dopadnie cię efekt jo-jo.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Szkoła w czasach pandemii

Nauka w domu

Praca z domu - fakty i mity