Trochę tej racji mam...


A dzisiaj się będę chwalić. Wiem, wiem… To do mnie niepodobne :-) Ale zleciłam sobie delikatną psychoterapię i w ramach podnoszenia sobie nastroju trochę się muszę pochwalić. No to się chwalę. Nie, zaraz… Może po kolei.

Zacznijmy od tego, że jakiś czas temu dopadłam książkę pewnego terapeuty rodzinnego, który utwierdził mnie w przekonaniu, że całkiem nieźle wychowuję moje dziecię.

Teraz się pewnie uśmiechniecie pod nosem i pomyślicie: no tak, na rynku jest tyle poradników, że każdy w końcu trafi na taki, który będzie mu pasował i będzie potwierdzeniem jego metod wychowawczych. Ale powiem Wam, że książka, którą przeczytałam, spodobała mi się nie dlatego, że nagle jakiś psycholog napisał, że postępuję właściwie. Spodobała mi się, bo skłoniła mnie do przemyśleń i dzięki temu dowiedziałam się wielu rzeczy o sobie jako matce, żonie, córce… I że jeszcze wiele pracy przede mną – nie nad dzieckiem, ale nad sobą.

Bo jeśli porządnie zajmę się sobą, to będę lepiej i mądrzej wychowywać swoje dziecko.

Książka nie jest odpowiedzią na pytanie, dlaczego nasze dzieci tak nam dają popalić i jak nad nimi zapanować. To taka trochę wywrotowa teoria, ale dzięki potraktowaniu problemu z drugiej strony, inaczej zaczyna się patrzeć na rodzicielstwo. Dowiedziałam się bowiem, że problemy wychowawcze z dziećmi mają źródło w nas, rodzicach. Ha! Ależ brednie! Czyżby?

Wiecie, przeanalizowałam sobie kilka problemów, które moja córka mi sprawiła. Przeczytawszy książkę od deski do deski, nie sposób było nie zgodzić się z teorią głoszoną przez jej autora: nasze nerwowe reakcje mają swe źródło w lękach i obawach, które siedzą w nas głęboko. Kiedy widzimy nasze dziecko nad przepaścią (np. dwulatek włażący na schody po zewnętrznej stronie barierki), pierwszym naszym odruchem jest panika, że zleci i złamie sobie kark. Cóż, taka sytuacja została opisana przez samego autora. Co zrobił? O dziwo, zachował spokój zewnętrzny (mimo wewnętrznego przerażenia), powoli podszedł do syna i ściągnął go ze schodów. Ale opisał napad paniki i szybką analizę tego, co mogło się stać.

Ja nauczyłam się kontrolować swój poziom stresu i frustracji. To znaczy, umiem już (w przybliżeniu) przewidzieć, kiedy w końcu mnie trafi szlag. Zanim więc nawrzeszczę na moje kochane i cudowne dziecko, przynajmniej je potrafię ostrzec, że za sekundę je okrzyczę. To był żarcik! Staram się nie krzyczeć. To przesłanie tego poradnika „Wychowanie bez krzyku”. Bo autor sam nawrzeszczał na swoje dziecko i to go skłoniło do napisania tej książki. Jesteśmy tylko ludźmi i nasze zasoby cierpliwości są ograniczone – dla niektórych są one mniejsze, dla innych większe. Ale każda cierpliwość kiedyś się kończy, bo nasze pociechy mają wyjątkowy talent do wykańczania swoich rodziców.

Pomyślcie sobie o takim ćwiczeniu dla siebie, jak przyjdzie ta chwila, kiedy będziecie mieć wrażenie, że zaraz wyjdziecie z siebie i staniecie obok. Stańcie obok. Spójrzcie na siebie, wrzeszczących na swoje kochane dzieci. KOCHANE dzieci. I zastanówcie się, czemu na nie krzyczycie. Bo być może – po prostu BYĆ MOŻE – jesteście tylko zmęczeni…

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Szkoła w czasach pandemii

Nauka w domu

Praca z domu - fakty i mity